-   artykuł   -

2021, rok strachu. Czy katolik może się bać?

Rok 2021 odchodzi do przeszłości, a wraz z nim wydarzenia ostatnich dwunastu miesięcy, będące często bezpośrednią kontynuacją zdarzeń roku 2020. Ciężko znaleźć w historii ludzkości podobny okres, w którym tak wiele państw i narodów zjednoczyło się w kontekście jednej sprawy. A połączył je, niestety, dojmujący strach.

Patrząc w stecz trudno pozbyć się wrażenia, iż lęk objął niemal całą kulę ziemską. W każdej gazecie, telewizji czy na stronie internetowej króluje jedna, słuszna narracja. Epidemia strachu, jaka dotknęła współczesne społeczeństwa, jest wprost trudna do wyobrażenia. Jeszcze kilka lat temu nikt nie spodziewał się, że ludzie mogą być jeszcze bardziej podzieleni. Teraz, do tradycyjnych już podziałów na tle politycznym, doszły podziały wywołane przez jeden z najbardziej pierwotnych i trudnych do okiełznania czynników znanych ludzkiej naturze. Strach.

Strach ten okazał się wielokrotnie silniejszy niż więzi rodzinne czy wzajemne, przyjacielskie relacje. Rozdzielił ludzi, wzbudzając w nich poczucie permanentnego zagrożenia.

Sięgając pamięcią wstecz ciężko znaleźć sytuację podobnego marazmu i pospolitego przerażenia jak ta, z którą mamy dziś do czynienia. Ile osób zdecydowało się zrezygnować z obchodów wspólnych Świąt ze strachu przed zarażeniem siebie lub najbliższych? Ilu ludzi zawiesiło na kołek swoje plany, bojąc się o własne życie i zdrowie? Wydaje się, że wielu ludziom lęk odebrał smak i radość życia. W każdym napotkanym człowieku widzą potencjalnego, cichego mordercę, nie zaś bliźniego. Na osoby nie zakrywające twarzy patrzy się podobnie, jak niegdyś na trędowatych i wymija szerokim łukiem. To, co rozpoczął rok 2020, rok 2021 zdaje się przypieczętować. Ponad miastami i wsiami zaległa gruba warstwa rozbudzanego na każdym kroku strachu.

Zdrowie nowym bogiem?

Z bólem należy zauważyć, iż w tych trudnych czasach nawet hierarchia Kościoła w wielu momentach poddała się współczesnej narracji. Wszyscy pamiętamy z pewnością limity wiernych wprowadzane w parafiach, a nawet dyspensy od uczestnictwa w Mszach Świętych w najważniejsze święta i uroczystości, ogłoszone pod pretekstem troski o ludzkie zdrowie. Co jednak ze zdrowiem duszy? Czy jej stan nagle przestał być istotny...?

Wydaje się, że Kościół w wielu momentach odszedł od swej dawnej roli, którą pełnił od dwóch tysięcy lat. Czyżby strach wdarł się przed ołtarze, paraliżując nie tylko wiernych, ale i duchownych, biskupów? Obserwując poczynania episkopatów zarówno w Polsce, jak i zagranicą, trudno odnieść inne wrażenie. Ludzkie zdrowie i życie stało się nagle wartością nadrzędną. Można wręcz pomyśleć, iż ważniejszą od życia wiecznego.

Porzucona rola Kościoła

A przecież Kościół zawsze stał na straży życia duchowego wiernych. W trakcie klęsk, wojen i zarazy, to właśnie kościoły stanowiły schronienie dla zbłąkanych, głodnych, chorych. Im większa tragedia dotykała społeczeństwa, tym szerzej wrota kościołów i klasztorów otwierane były przed potrzebującymi. Życie duchowe nie było zaniedbywane z okazji wielkich tragedii. Wręcz przeciwnie. Procesje, modlitwy i zbiorowy post zawsze były odpowiedzią na trudności, z którymi mierzyli się ludzie. Wiedząc, iż wszystkie materialne sposoby zawiodły, tym bardziej żywo i płomiennie zwracali się w stronę Chrystusa, wierząc w Jego miłosierdzie i opiekę.

Czym zatem różni się współczesny Kościół, iż tak bardzo odbiega od metod i działań dawnego Kościoła? Co takiego się zmieniło, że dzisiejsi wierni często boją się przyjmować Eucharystię, aby nie zakazić się pewnym mikrobem? Cóż się stało, że nawet księża boją się udzielać Komunii Świętej czy też odwiedzać chorych z ostatnim namaszczeniem? Powodów z pewnością jest wiele, jednak zaistniała sytuacja musi budzić pewien niepokój głęboko wierzących katolików. Jeśli bowiem, jako wierzący, nie różnimy się niczym od ateistów, jeśli tak samo dzielimy z nimi strach i rozpacz, czym jest nasza wiara?

Czy mamy czego się bać?

Być może w ramach aggiornamento, otwarcia na współczesny świat, Kościół zbyt szeroko uchylił swoje bramy. Być może goniąc za nowoczesnością zatracił po części to, co było w nim ponadczasowe i wieczne. To, co przyciągało ludzi poszukujących przecież w życiu stałości, absolutu i prawdy. Czy było warto "otwierać się" na świat?

Patrząc na pustoszejące kościoły trudno uznać, iż Kościół dziś rozkwita. Przyjmując strach i lęk, zdaje się zapominać o fundamentalnych prawdach wiary. O boskiej Opatrzności, nieskończonej potędze Stwórcy i miłosierdziu Chrystusa. Widok zamkniętych drzwi, wydzielonych z dala od siebie miejsc i strachu w oczach księży budzi głęboki smutek każdego, komu leży na sercu przyszłość Kościoła. Z ostoi nadziei i centrum modlitwy, wiele świątyń przemieniło się w posępne i wypełnione strachem miejsca pośpiesznej modlitwy i nieufności. Doprawdy, smutny to widok.

Czy jednak katolik nie może się bać? Czy powinien odrzucić wszystkie ludzkie odruchy i zachowania, które budzą się w sytuacji potencjalnego zagrożenia życia? Nie zapominajmy, iż katolik także jest człowiekiem. Ma zatem całkowite prawo odczuwać lęk i niepokój zwłaszcza, gdy coś zagraża jego najbliższym, rodzinie, wspólnocie. To jednak, co różni katolików od osób pozbawionych wiary, to stosunek do owego strachu.

Nie zapominajmy, że sam Chrystus cierpiał w ogrodzie oliwnym niewyobrażalne męki lęku i przerażenia, świadom męczarni, jakie przyjdzie mu przeżywać. Pismo określa ten stan niezwykle obrazowo i dosadnie jako trwogę konania. Jezus nie dał się jej jednak pokonać. Nie pozwolił, by strach spętał Jego wolę, by narzucił ucieczkę czy ukorzenie się przed arcykapłanami i uczonymi w Piśmie. Odczuwając strach, przezwyciężył go i podporządkował Swojej świętej woli. Choć czuł go bardziej, niż jakikolwiek człowiek, nie pozwolił, by ten Nim zawładnął.

Wpatrując się w Chrystusa

Czy nie powinniśmy, zwłaszcza w tych trudnych chwilach, spojrzeć na obraz Chrystusa i pójść za Jego przykładem? Wziąć swój krzyż, mimo wszystko. Zdać sobie sprawę, iż każdego z nas czeka nieznana przyszłość. Zaufać w Jego miłosierdzie i miłość, która zawiodła Go aż do okrutnej śmierci. Przecież jesteśmy dziećmi samego Boga. On pokonał śmierć, straszną towarzyszkę ludzkości. Żyjąc blisko Niego, nie musimy się jej zatem obawiać. Oczywiście, ważne jest by postępować ostrożnie i rostropnie. Nie powinniśmy jednak, jako katolicy, panicznie bać się końca naszego życia. Nie można zapominać, że śmierć czeka każdego z nas, prędzej czy później. W dzisiejszych czasach słowa Chrystusa zawarte w Piśmie Świętym wydają się być wyjątkowo aktualne i sugestywne:

"Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje! Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z powodu Mnie i Ewangelii, zachowa je" - Mk 8,34

U schyłku starego roku warto poświęcić chwilę, by zastanowić się nad fenomenem świętej wiary katolickiej. Sięgnijmy na moment do korzeni, gdy za wyznawanie Chrystusa groziła okrutna śmierć. Mimo wizji tortur i publicznych egzekucji, chrześcijanie bez wahania podążali za Jezusem.

Naśladowanie Go było ważniejsze, niż lęk przed cierpieniem czy nawet śmiercią. Pamiętajmy, że dla katolika śmierć nie jest przecież końcem. Jest niezbędnym elementem, by stanąć twarzą w twarz z naszym Panem, Jezusem Chrystusem. I choć, jak wszystko, co nieuniknione i nieznane, budzi w nas naturalny lęk, wcale nie musi przerażać. Nie jesteśmy bowiem sami. Chrystus czuwa nad każdym ze Swoich dzieci, podobnie, jak Jego Najświętsza Matka oraz aniołowie. Paraliżujący strach, który, ze wszystkich stron podsycany od wielu miesięcy, zupełnie zakrywa przed nami ten fakt.

Nie lękajmy się!

W obliczu wszystkich przewrotów, zamętu i informacyjnych manipulacji często zapominamy, że, podążając za Jezusem, nie mamy czego się bać. Sam Zbawiciel podkreślił wielokrotnie:

"Nie lękajcie się!"

Czy gdziekolwiek dodał może „no chyba, że pewnego nowego wirusa, który przywędrował z Chin i postawił świat na głowie”? A może „nie lękajcie się, jeśli macie na twarzach dwie warstwy maseczek i przyjęliście wszystkie możliwe dawki pewnego preparatu”? Wydaje się, że gdyby było to tak istotne, Chrystus z pewnością wspomniałby o tych niezwykłych sytuacjach.

Jednak, z jakiegoś powodu, wcale tego nie zrobił. Jego słowa nie mają terminu ważności i pozostają aktualne nawet po dwóch tysiącleciach. Nie ma żadnego „jeśli”, lub „chyba, że”. Bóg nie chce naszego lęku i strachu, niezależnie od okoliczności i zawiłości stulecia. Wie doskonale, że pętają one ludzki umysł i serce, napełniając niepokojem i smutkiem. Człowiek prawdziwie wolny i ufający Panu nie ma powodu, by się bać.

Wchodząc w ten nowy rok, pamiętajmy o słowach samego Chrystusa. Nikt, kto wypełnia Jego wolę, nie musi się niczego obawiać. Nie ma bowiem na świecie takiej siły, która wyrwałaby wiernego człowieka z kochającego, Najdroższego Serca Chrystusa.

Spędziłem kilkanaście godzin przygotowując się do tego tekstu i pisząc go. Jeśli uważasz go za wartościowy, udostępnij go by inni mogli skorzystać z tej pracy i wiedzy.